wciaz zyje...
wciaz mam sie niezle. nie wrzucam zdjec, bo po prostu na razie ich nie robie... w ogole dalem sie pozrec rutynie. mozna powiedziec, ze poswiecam sie nauce. zajecia od 9 do 13, pozniej jakis obiad ( zazwyczaj dwie empanady, czyli cos na ksztalt polskiego pieroga, tylko wieksze i farsz, rzecz jasny, odrobine inny), gadki szmatki z kumplami, muzyczka, drzemka ( 30 stopni ciepla i duza wilgotnosc powietrza robia swoje) i znowu nauka, tym razem na wlasna reke...
jestem wiec grzeczny, pilny i nudny...
tylko w weekendy pozwalam sobie na wieksze szalenstwo...
stwierdzilem, ze przez pierwsze tygodnie warto troche sie spiac... mam nadzieje, ze przyniesie to jakies efekty i pozniej sobie odbije...
ludzie w akademiku niczego sobie. szczegolnie do gustu przypadl mi kolega, ktory uczy sie hiszpanskiego, bo chce w peru konsumowac ayahuasco pod okiem szamanow... od piatku mam tez wspollokatora - mily i uprzejmy chlopiec z danii. niebieskooki, przypakowany blondynek - wypisz, wymaluj kapitan druzyny futbolowej renomowanego amerykanskiego college´u
w grupie mam za to angielskiego lorda... koles biega w kamizelce do polo i ma zloty sygnet z jakims kamieniem szklachetnym na malym palcu lewej reki... przypuszczam, ze jest nieslubnym synem ksiecia karola...
poza tym upal - ciezko sie spi. poranne wstawanie. gdyby nie mate bylbym wiecznym zombie...
niecodziennik
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz